Wrotycz |
Wysłany: Wto 17:35, 17 Cze 2008 Temat postu: |
|
Cd.
Około 18 sierpnia zostałem przydzielony do oddziału porucznika Karola Hartwila „Wara”. Mieliśmy się przebić przez tory Dworca Gdańskiego i wzmocnić obronę Starego Miasta przenosząc również dodatkowe ilości broni i amunicji ze zrzutów. Nocą z 19 na 20, maksymalnie obładowani wyruszyliśmy z Wierszy i spokojnie przechodząc pomiędzy Węgrami, około 2 w nocy zameldowaliśmy się na Żoliborzu. W nocy z 20 na 21 sierpnia ruszyliśmy do szturmu. Obrona niemiecka była zbyt silna, natarcie utknęło na przednich pozycjach. Po odpoczynku i uzupełnieniu sił, tuż przed północą 22 sierpnia ponowiliśmy próbę sforsowania torów. Było jeszcze gorzej, na moich oczach zginął w ataku por. „War” i wielu innych. Znów się wycofaliśmy. Wśród oddziałów z puszczy panował nastrój przygnębienia, tym bardziej że dostaliśmy rozkaz pozostawienia całej broni i amunicji żoliborskim powstańcom.
Wieczorem 23 mjr „Okoń” uformował z rozbrojonych powstańców kolumnę wracającą do puszczy. To czyste szaleństwo! Mamy przejść bezbronni przez tereny będące pod kontrolą niemiecką? I to taką gromadą? Usłyszałem, że kto nie chce, może pójść indywidualnie na własną rękę, miejsce spotkania – Wiersze. Wybrałem to drugie, mam w kieszeni dobry ausweis, zresztą jest noc, jakoś się przemknę. Brnąłem ciemnymi ogródkami Powązek i Boernerowa, doszedłem już do Radiowa, gdy nagle mimo mroku dostrzegłem nieprzyjacielski patrol. Padłem plackiem w kartoflisko, niestety, już mnie zauważyli! Doskoczyli, jeden wcisnął mi lufę w kark drugi obmacał kieszenie, trzeci świecił latarką: „Podnimajsia, ruki w wierch”! Rany Boskie! Własowcy! A trzy dni temu byli tu Węgrzy! Tłumaczę, że przyszedłem kraść kartofle, że mam ausweis i nie jestem bandytą, nawet nie słuchali! To cud, że nie rozwalili na miejscu, na razie zamknęli mnie w kościele na Woli. Stamtąd po przesłuchaniu przez SD zostałem wywieziony do Pruszkowa, a potem do obozu koncentracyjnego w Dachau. Tam już przestaliśmy być ludźmi, staliśmy się numerami. Mnie oznaczono nr 105908, a następnie wszystkich złowieszczo poinformowano, że taki numer w każdej chwili można skreślić, a wyjście z obozu jest tylko jedno – przez komin! Po dwóch
tygodniach kwarantanny zostałem przewieziony do Mannheim, gdzie już jako więzień KL Natzweiler dostałem nowy numer 30274. Obóz ten dostarczał niewolniczej siły roboczej niedalekiej fabryce samochodów DaimlerBenz, do której gnano nas co rano wśród obelg miejscowej ludności ciskającej w nas ogryzkami i zgniłymi ziemniakami. W Boże Narodzenie 1944 r. alianci zbombardowali fabrykę, więc wywieziono mnie do pracy w kamieniołomach w miejscowości Unterriksingen, gdzie pracowałem do marca 1945 r. Na skutek fatalnego odżywiania i koszmarnych warunków sanitarnych zapadłem na krwawą biegunkę i wylądowałem w szpitaluobozie w Vaihingen. Jakby tego było mało, tam zaraziłem się tyfusem plamistym i tak walcząc ze śmiercią doczekałem 7 kwietnia 1945 r., czyli momentu wyzwolenia przez wojska francuskie generała Leclerca. Prawie 5 miesięcy wracałem do zdrowia, i gdy w sierpniu nadarzyła się okazja, nie czekając na wojskowy transport ruszyliśmy z kolegą na dachu pociągu w kierunku Polski. Dotarliśmy wprawdzie cali, ale za to doszczętnie po drodze obrabowani przez sowieckich sołdatów, którzy zabrali nam nawet paski od spodni.
Tak rozpocząłem nowe życie w PRL! Gdy patrzę wstecz, pytam sam siebie po raz setny – czy było warto? I po raz setny daję tę samą odpowiedź: TAK! Nie żal mi ani minuty z tamtego czasu, żal mi tylko jednego, żal tych, co odchodzą, a zwłaszcza tych, którzy odeszli na samym początku.
Podpisy:
1. Przedramię „Strzały” z wytatuowanym numerem obozowym
2. Francuski dokument stwierdzający pobyt w obozieszpitalu Vaihingen |
|
Wrotycz |
Wysłany: Wto 14:44, 17 Cze 2008 Temat postu: Pewna Historia |
|
Znalazłem w necie wspomnienia, dzięki którym wyjaśnił mi się negatywny stosunek niektórych mieszkańców puszczy do partyzantów.
Na podstawie relacji żołnierza Kompanii Młodzieżowej Jerzego Wojciewskiego „Strzały” –
Dziesiątego sierpnia zaczęły się dawno oczekiwane zrzuty, część poszła na dozbrojenie oddziałów (ja dostałem nowiuśkiego Stena!), część zasobników furmankami pojechała do magazynów, chyba w Krogulcu, ale nie wszystko poszło pod klucz. Przekonałem się o tym, będąc z „Murzynem” na patrolu w okolicach Łuży. Widzieliśmy, jak z lasu wyłania się dziwna grupa osób z wielkimi tobołami na plecach, zmierzająca w kierunku Burakowa. Ponieważ już wówczas spotkania z szabrownikami nie należały do rzadkości, „Murzyn” oddał w górę strzał ostrzegawczy, by spowodować porzucenie łupów. Tak się właśnie stało! Gdy dobiegliśmy, na ziemi leżały wory pełne spadochronów, a w krzakach kuliło się kilka wystraszonych bab. Myślały, że to niemieckie strzały, lecz gdy już ochłonęły, okazało się, że taszczyły to płótno, by szyć partyzantom koszule!
Jednak patrol nie był bezowocny. Wracając zatrzymaliśmy dwóch autentycznych rabusiów, którzy podając się za partyzantów, plądrowali okoliczne chałupy, zabierając mieszkańcom pieniądze, biżuterię i inne wartościowe rzeczy. Tych pod lufami doprowadziliśmy aż do Sierakowa i przekazaliśmy naszej żandarmerii wraz z walizkami pełnymi szabru. Wkrótce obaj elegancko dyndali na przydrożnych sosnach – podobno musieli się sami powiesić. To jest wojna!
Cd. jeśli kogoś interesuje to moge zamieścić. |
|